niedziela, 9 października 2016

[Żona] "Ktoś do kochania"



Kilka dni temu pewna osoba przysłała mi link z piosenką "Ktoś do kochania" Doroty Osińskiej. Napisała mi, że jest to piosenka "na teraz i na kiedyś" i może będzie mi pomocna w przeżywaniu czasu oczekiwania na pojawienie się dziecka. Piosenka nie była mi znana, ale w momencie, kiedy po raz pierwszy ją sobie puściliśmy z mężem jadąc samochodem, wiedziałam, że będzie mi bliska. Idealnie oddaje stan mojego ducha - wszystko mam: dom, pracę, wielką, piękną miłość małżeńską, ale wciąż tęsknię za "kimś trzecim"... Piosenki słuchałam już wielokrotnie, najczęściej słucham jej sama, bo w końcu nie wszystko trzeba przeżywać "na spółkę" z mężem i za każdym razem daje mi wiele nadziei i umacnia moje pozytywne nastawienie do leczenia i starań o dziecko.

Jednakże ta piosenka i dwie konkretne sytuacje z mojego życia pokazały mi pewne moje wewnętrzne rozdarcie, które nazwę "staniem w rozkroku". Ten "rozkrok" dotyczy właśnie starań o dziecko.

Ale po kolei. Najpierw opowiem o sukni ślubnej... W zeszłym tygodniu miała do mnie przyjechać dziewczyna, której obiecałam oddać moją sukienkę ślubną. Ponieważ nie jestem absolutnie typem chomika i nie gromadzę niepotrzebnych rzeczy, postanowiłam, że ją oddam. W dzień, kiedy miałyśmy się spotkać z potencjalną nową właścicielką mojej sukni, wyjęłam ją z szafy i rozwiesiłam, żeby się rozprostowała, a potem usiadłam na moment i zaczęłam kontemplować jej piękno... I wtedy zdałam sobie bardzo jasno sprawę z tego, że jakaś część mnie nie ma ochoty rozstawać się - już bądź, co bądź niepotrzebną - ślubną kreacją! Jakże miałabym ją komukolwiek oddać!? I chyba sobie "wykrakałam", bo nowa właścicielka w ogóle się u mnie nie pojawiła. Nie zadzwoniła, nie przyjechała, po prostu nic. No trudno, suknia powisiała jeszcze kilka dni na widoku i schowałam ją do szafy. Na razie zostaje ze mną. 

Kilka dni po tej sytuacji, udałam się w odwiedziny do mojej przyjaciółki i jej synka. Zazwyczaj mam wiele radości z tych odwiedzin, staram się szczerze opowiadać o tym, co przeżywam w związku z leczeniem i "korzystać" z cudzego dziecka ile się da, więc nosić, przytulać, całować, pchać wózek, bawić się itd. Tym razem oprócz pozytywnych doświadczeń zauważyłam u siebie, że jakaś część mnie - o dziwo! - nie chce mieć jeszcze dziecka.. Bo miło jest pobawić się kilka godzin, pomóc przy zajęciu się maluchem, ale jeszcze milej jest wrócić do swojego domu, gdzie cisza, spokój, nie ma rozrzuconych zabawek i nikt nie płacze, bo jest głodny... 

A więc "rozkrok" - chcę i nie chcę. Czy to źle w takim razie? Czy wszystko ze mną w porządku? Po co się więc leczymy, po co otwieramy się na nowe życie, skoro nie jesteśmy na nie gotowi?

Na moje szczęście doszłam do wniosku, że nic mi wielkiego nie dolega, nazwałabym to raczej dojrzewaniem do pojawienia się "kogoś do kochania", to zupełnie normalne lubić ten stan, w którym nikt i nic nie zakłóca mojego spokoju, nikt niczego ode mnie nie wymaga i za kogo nie będę odpowiedzialna przez następne kilkanaście lat. Rodzicielstwo wiąże się z ogromną zmianą i przewartościowaniem naszego dotychczasowego życia, to całkowite oddanie się i nie ma mowy o tym, że dziecko będzie mogło być samodzielne, albo zacznie być w postawie "daję". Ono całe - wiadomo, że z czasem to się zmieni - jest braniem. A jak się ma dawać, to najpierw trzeba się pogodzić z tym, że się straci i to jest właśnie dla mnie ów "rozkrok". Dojrzewam do tego, że stracę, stracę to, co dotychczas było dla mnie bliskie i znane, ale zyskam "kogoś do kochania" i zupełnie nowe doświadczenia.

Oby to nowe nadeszło jak najszybciej, albo może - tak będzie jeszcze lepiej - niech nadejdzie w swoim czasie, bo wtedy będę już na nie gotowa. Będę gotowa stracić, by zyskać.

Na koniec przytoczę jeszcze fragment z Ewangelii, który ostatnio dostaliśmy z mężem na naszej małżeńskiej modlitwie jako Słowo - odpowiedź Pana Boga. Bardzo mnie ono porusza, szczególnie teraz, kiedy po tych różnych doświadczeniach widzę, jak On prowadzi nas na naszej drodze do dojrzałego rodzicielstwa:

 "I opowiedział im następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł.  Rzekł więc do ogrodnika: "Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia?"  Lecz on mu odpowiedział: "Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć"». Łk 13, 6 - 9.

Czas niepłodności w małżeństwie, to nie jest czas stracony. To czas nabierania sił, by w przyszłości móc wydać owoc. Oby było one zaskakujące nawet dla samego Ogrodnika...









1 komentarz:

  1. Piękna piosenka! Też jej nie znałam...
    Tak sobie myślę, że to że lubimy ciszę po powrocie do domu, czy po wyjściu gości, wcale nie znaczy, że nie będziemy lubić gwaru, który wniesie w nasze życie dziecko, nasz synek (jak w piosence) - bo teraz jest to NASZA cisza, a potem to będzie NASZE zamieszanie.
    Boże zamieszanie w naszym życiu. Oby jak najszybciej :)
    Ewa

    OdpowiedzUsuń